czwartek, 19 marca 2015

nadzieja umiera ostatnia, wspomnienie nigdy.

10 października, pamiętam jak dziś. do tego spotkania przygotowywałam się już kilka dni wcześniej - sami rozumiecie, nowa sukienka, piękne buty na wysokim obcasie i kilka dodatków to niezbędne, co musiałam kupić. wybrałam się też do kosmetyczki i fryzjera. oczywiste jest przecież, że musiałam wyglądać jak milion dolarów w jednym papierku!
w noc z 9 na 10 października nie mogłam zmrużyć oka nawet na moment. a do godziny 17 było jeszcze tak daleko...
mimo, że ekscytowałam się cholernie a moje podniecenie sięgało zenitu, nie mogłam mu tego pokazać. z premedytacją spóźniłam się dobre 20 minut, teraz wiem, że niepotrzebnie - nie lubi spóźnień. w zasadzie kto z nas je lubi?
poszliśmy do kawiarni, najlepszej w mieście. chciał dotrzymać słowa, obiecał mi przecież kawę.
rozmawialiśmy bez końca, od słowa do słowa rozumieliśmy się coraz to lepiej. 
przygotował się do tego spotkania wcześniej, zorganizował wszystko i zaplanował. zamówił wykwintną kolację, po której wręczył mi przepiękny bukiet czerwonych róż. zaimponował mi tym cholernie, choć nienawidzę róż. tamte były cudowne.
może to głupie, ale było to chyba najbardziej romantyczna chwila w moim życiu. przynajmniej na tamten moment. 
po idealnym wieczorze D. odwiózł mnie do domu, zaprosiłam go do siebie, ale on odmówił. dodał, że nie chce traktować mnie, jako seksualną zabawkę, dającą przyjemność. powiedział, że chce, abym była tą najważniejszą. zadziwiał mnie swoim tempem, ale nie chciałam się nad tym wówczas zastanawiać. pasowało mi to.

spotykaliśmy się coraz częściej. chwilami ciężko było mi godzić "pracę" ze spotkaniami z D. zaczęłam zaniedbywać swoich stałych klientów, nowym odmawiałam. zarabiałam mniej, ale czas spędzony z NIM wynagradzał mi wszystko. 
niedługo później widywaliśmy się już codziennie, spędziliśmy nawet razem jeden dzień Świąt. ten dzień okazał się być przełomowym, zapytał mnie bowiem, czy dla niego byłabym w stanie przestać spotykać się z innymi mężczyznami...
uwierzycie, że nie zastanowiłam się nawet przez moment? bez większego wahania odpowiedziałam "tak".
konsekwencje były tak duże, jakby owe "tak" było sakramentalnym.
D. zaproponował, abym przeprowadziła się do niego. z początku nie chciałam tego robić, odmówiłam mu, jednak nie oszukując siebie samej - skończyła mi się kasa. na rodziców nie mogłam liczyć, bo chwilę przed tym, nim podjęłam decyzję o zamieszkaniu z D. wyznałam rodzicom, że rzuciłam studia prawnicze. był to dla nich ogromny cios. argumentowałam to faktem, iż poznałam mężczyznę swojego życia, że chcemy być razem, że przeprowadzka, że jest bogaty. ale im nie chodziło o pieniądze. desperacko chcieli, abym zajmowała się tym, w czym siedzieli oni sami.
(swoją drogą i tak długo wytrzymałam na studiach, które kompletnie mnie nie interesowały. zrezygnowałam na trzecim roku!)

zamieszkałam z nim. miałam wszystko, a nawet więcej niż wszystko. wszystko, czego chciałam, to czego nie chciałam i także to, o czym nie miałam nawet pojęcia, że chcę. drobiazgi warte tysiące co najmniej, ekskluzywne wakacje, nieskończone ilości drogich ubrań, na przechowanie których otrzymałam dwie garderoby.
czasem miałam wyrzuty, że nie osiągnęłam tego sama. jego brązowe, piękne oczy wynagradzały mi jednak każdą chwilę zwątpienia. przyzwyczaił mnie do luksusu.
bajka, to za mało, aby określić to, w czym trwałam. idealnie, więcej niż idealnie. do czasu.
do czasu, kiedy jego firma zaczęła mieć problemy. był ciągle zdenerwowany, w ogóle nie chciał ze mną rozmawiać, a już na pewno nie o kryzysie w pracy. zdawkowo rzucał tylko swoje "to przejściowe, za miesiąc zapomnimy". no niestety, nie zapomniałam.
zaczął łapać się jakichś dodatkowych zleceń, dziwnych swoją drogą, coraz częściej sięgał po alkohol. widziałam, jak bardzo cierpi, jak męczy się z tym sam.
wpadłam na pomysł, który wtedy wydał się najlepszym. podjęłam decyzję, bez jego wiedzy, że wrócę do tego, co rzuciłam dla niego. on wiedział, że dostałam pracę w sklepie odzieżowym.
nie wykazał większego zainteresowania tym faktem, nie pytał gdzie, co i jak. istotne było, że mieliśmy środki do życia.
pewnego felernego dnia poszedł do sklepu, w którym miałam pracować, bo tyle powiedziałam mu sama. 
dowiedziałam się o tym, gdy wróciłam wieczorem do domu a on na mnie cierpliwie czekał. zapytał wprost, skąd mam pieniądze. musiałam się przyznać. nie widziałam większego sensu brnięcia w kłamstwo.
zdenerwował się. w zasadzie zdenerwował to najłagodniejsze określenie. krzyczał, że przecież powtarzał mi ciągle, że problemy w firmie są przejściowe.
tego dnia poszedł do sklepu, w którym rzekomo pracowałam tylko dlatego, że objął posadę wyższą niż dotychczas. że będzie zarabiał jeszcze więcej i że ja już nie muszę pracować...
zdaję sobie sprawę, jak bardzo to spierdoliłam. straciłam go. straciłam mężczyznę, który życie był gotów za mnie oddać, który zapewniał mi wszystko. przede wszystkim mężczyznę, którego pokochałam.

od kilku lat D. mieszka w Katowicach, na drugim końcu Polski. poznał piękną kobietę, która dziś jest jego żoną, urodziła mu troje wspaniałych dzieci, ma psa, kota i świetny dom. 

a ja? no cóż. nadal mogę spełnić czyjeś pragnienia, za odpowiednią cenę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

pozostaw tu ślad po sobie